środa, 8 lipca 2015

Rozdział 3 "It's time to start living"

"Dostałam małej znieczulicy, ale myślę, że jakoś ją przetrwa :P"

     Od dnia, w który mnie zostawił minęło dobre dwadzieścia dwa lata. Za to wampirem jestem dwadzieścia lat.  I przez to, co powiedział mój przyjaciel, żyję do teraz…
     Dymitr i Garrett są dla mnie jak starsi bracia. Niestety mieszkają na dwóch końcach świata. Dimka w Rosji, dokładniej w Moskwie. A Gar w stanach zjednoczonych. Ja mieszkam po środku. W Szkocji. Nie powiem żeby było mi smutno. Co kilka miesięcy jeden z tych oszołomów napada mnie w moim własnym domu. A co dopiero mówić o tym jak się zmówią! W tedy jest istna masakra. Ale muszę się przyznać. Zajmują w moim sercu bardzo szczególne miejsce. Przemaglowali moją duszę jak Rusek matrioszkę. Rozmrozili ją. Doszczętnie! Teraz ma konsystencje ciepłego, lepkiego budyniu otwartego na innych.  I nie wiem czy ich za to nienawidzić czy kochać?  Miałam być silna i twarda jak skała, żeby znów nie dać się zranić, a tu, co? Nico!- Myśląc o tym wszystkim głupi uśmieszek ciśnie mi się na usta. Ale są i ciemniejsze strony mojej natury. Zabijam ludzi. Tak żywię się ludzka krwią. A ich zabijanie sprawia mi niebiańską przyjemność.  Zwierzęce osocze jest ohydna, moje ciało jednak może je już przyjmować. Ale nie zaspokaja moich potrzeb, względem daru. A to już inna sprawa. Dwoma słowami mogę określić swoją umiejętność. Ożywiam trupy. Garrett pieszczotliwie nazywa mnie kostuchą, ale jak znaczna z czarnuchą to dostaje z liścia w twarz. Ta umiejętność jest wykańczająca, jeżeli nie jestem najedzona do syta. Mój rekord to przebudzenie i kontrolowanie dwudziestu ciała na raz! Możecie się spytać, co w tym takiego wykańczającego. O tuż. Gdy przeholowuję mój organizm się wyłącza i zasypiam tak na kilka godzin. Musze się w tedy schować w jakieś ciemne miejsce, bo światło w tym okresie jest nieprzyjemne.  Dlatego ćwiczę by nigdy mi się to nie przytrafiało… Hah, ile ja musiałam się męczyć by moja kolacja nie wstała i nie chciała mnie udusić.... Do tej pory pamiętam zdziwienie chłopaków po moim pierwszym posiłku. Garrett z mojego ożywionego obiadu zrobił ognisko dla harcerek. Zgrywam się.
Jak wspominałam, mieszkam w Szkocji. W malowniczym i jakże uroczym mieście z dostępem do morza. Aberdeen. Zamieszkiwane przez około dwieście dwadzieścia dwa tysiące osób z nadwyżką. Dużo krwi… Nikt nie zauważy, gdy zginie kilka osób.  Mam domek w lesie. Mały, zgrabny, z dość ciemnego drewna i gładkiego kamienia. Dach zbudowany jest z prawie czarnej dachówki. Zadaszony balkon z mosiężnymi barierkami. Mnóstwo okien, przez które wpadają poranne promyczki światła. Garaż, który pomieści dwa auta. I co kobiecie więcej do szczęścia potrzebne?
Na zewnątrz zapiera dech w piersiach a co dopiero wchodząc do środka! Gdy otworzy się mosiężne drzwi i zrobi się pierwszy krok można poczuć się jak w bajce. Oczy na początku zauważają szerokie schody zakręcające się do góry, przez co nie widzimy ich końca. Ściany pokryte kamieniem Łuki z drzwiami prowadzące do innych pokoi.
Gdy przekraczało się duże drewniane drzwi czuło się zmianę klimatu. Nie było już kamienia. Wzdłuż ściany poumieszczane zostały strzeliste okna z zasłonami.Pokój był utrzymany w bieli, szarościach i jasnych brązach. Na środku stał stolik o skomplikowanej konstrukcji. Jego nogi i poprzeczki zostały zrobione z ciemnego metalu, a blat z jasnego drewna ułożonego w kafelki. Po obu stronach tego stolika stały dwie ani szare ani białe kanapy obrzucone wzorzystymi poduszkami z różnych materiałów i jedną ogromną włochatą i szarą. A nie, to Sterling, mój pies... Z sufitu zwisał dość nietypowy żyrandol. Jednak nie tylko on dawał światło w ciemne noce i dnie. Na ścianach zostały zamontowane mini żyrandole przyścienne, a w suficie, lampy skierowane na obrany na ścianach. Jednak najwięcej ciepła i światła dawała główna część tego pokoju. Duży kminek, obok którego stały fotel i wielkie poduchy. Na kominkowej półce stały różne szpargały a na ścianie tuż nad wisiało ogromne lustro w białej oprawie. Lewo od całego siedziska znajdowało się trochę pustej przestrzeni, która prowadziła do ściany pokrytej kratkowanymi szybami i przejście na taras.
W tym pokoju zaczyna się jednak robić przytulnie gdy ktoś przyjedzie i siedzi się w nim w większej grupie osób. Wszyscy są ściśnięci i robi się tak swojsko.
Nikt do tej pory jeszcze nie narzekał. Z salonu przez niezamykane łuki można dojść do kuchni i jadalni, której często nie używam. Oraz Dużej i przestronnej biblioteki domowej. Przez dwadzieścia lat udało mi się zebrać sporą ilość książek, w tym stary pamiętnik Garrett. Ale to tajemnica. Pomimo tego niektóre pułki nadal są puste i czekają na to by coś na nich płożyć. W całej czytelni były poumieszczane fotele i wielkie poduch. Dużo osób się w niej nie zmieści, ale jest to jedno z moich ulubionych miejsc w domu.  Co do mojego pokoju. Znajduje się na piętrze. Jest to totalna mieszanina artystycznego nieładu. Podłoga wymazana w niektórych miejscach farbą plakatową i moje ścienne arcydzieła przedstawiającą miejscowe pejzaże. Gdzieś w tym nieładzie znajduje się łóżko i kilka foteli zakopanych pod stertami książek.
Wreszcie moje najukochańsze miejsce na całej posesji wielki ogród łączący się z jodłowym lasem. Duże jezioro. Stare drzewa. Jedno nawet zasadziłam własnoręcznie! Karłowate jabłonie, na których czerwienią się i tak szkarłatne już jabłka. Pełno lawendy, która rosła w niewielkich kupka po całym ogrodzie. Bluszcze owijające drzewa, żywopłoty. Mały mostek nad jeziorem.  Śpiew tutejszych ptaków. Zapach roślin z lasu. Wilgotne i ciepłe powietrze. Jednym słowem… Znajduje się tu wszystko, co trzeba. To raj… Położyłam się na huśtawce i zapaliłam świece. To moje życie. Życie bez niespodzianek, klarowne i ciche. A może nie?
Dźwięk dzwonka w telefonie spłoszył dzięcioła, który zaprzestał kanonady uderzeń o drzewo. 
- Iza!- usłyszałam radosny męski głos w słuchawce. Znany i przeze mnie osobiście bardzo lubiany. Dymitr. Teraz do pary brakuje już tylko Garrett. Panie Boże, jeśli tam jesteś proszę by on teraz nie zadzwonił.
- Cześć Dymitr! Dawno cię nie słyszałam. Czy coś się stało?- spytałam podejrzliwie.
Rzadko, kiedy dzwonił. Wizyty składał mi niezapowiedziany. Więc, o co może chodzić?
- Nie nic się nie stało.- wyczułam w jego głosie odrobinkę rozbawienia.-  Wysłałem ci list z zaproszeniem, ale nie dostałem od ciebie potwierdzenia.
- Jaki list? Jakie zaproszenie?
- Iza. Jest jesień.
- I?
- Znasz mnie dwadzieścia lat. Wiesz, co moja matka robi każdej jesie…
- Dymitr! Co ci tak ciężko przemielić kilka słów?!
- Nie jest mi ciężko! To ty mi przerywasz.
- Mów.
- Doroczne święto zbiorów. Jak co roku moja rodzina organizuje święto zbiorów.
Trzy słowa a tak dosadne. Doroczne Święto Zbiorów. To podczas niego po raz pierwszy spotkałam jego matkę Katarzynę, brata Arona z żoną Norą i siostrę Zoye.
Tak rodzina Dymitra żyje, oczywiście, jeśli koegzystowanie, jako wampir można nazwać życiem. Mają sady. Hodują jabłka. Ponoć ta tradycja przechodziła z pokolenia na pokoleniu, a u nich zatrzymało się to na ostatnim, ciągle tym samym. Biedny Dymitr utkwił w tym bagnie na zawsze. Oczywiście Muszą maskować swój wiek. To wszystko jeszcze, jako tako prosperuje, bo zrobili kilkudziesięcioletnią przerwę i dopiero od jakichś 9 lat wszystko zaczęło żyć od nowa, a sady zaczęły prosperować. Osobiście byłam na nich z 6 razy. Ale zawsze przyjeżdżałam albo na koniec albo na początek imprezy. Nigdy nie mogłam dysponować wolnym czasem. Sama nie wiem, dlaczego? Albo szukałam sobie wymówek, bo jego matka zachowuje się jakbym była, co najmniej wcieleniem zła. Nie wiem czy po naszym pierwszym spotkaniu nie skropiła mnie wodą święconą, gdy nie patrzyłam. To straszna kobieta… W każdym razie. To święto trwa tydzień bez jednego dnia. Wszystko odbywa się w ogromnym dworze i włościach rodziny Dymitra. Zawsze ofiarują nocleg wszystkim swoim gościom, ale większość z nich pochodzi z okolicy. Tylko ja i Garrett jesteśmy z poza rosyjskiej śmietanki towarzyskiej. No i jakiś wampir. Znajomy brata Dymitra. Nie mam pojęcia, kim jest i jak się nazywa, nigdy się nie spotkaliśmy, bo nigdy nie mogliśmy na siebie trafić!
- Halo, ziemia do Izy!
Moje rozmyślania zostały zakłócone przez denerwujący głos w słuchawce.
- Sorki odleciałam.
- Więc jak mówiłem wszystko odbędzie się siedemnastego listopada i kończy dwudziestego drugiego. Rozpoczęcie o godzinie piętnastej. Masz dwa dni. Zaniepokoiłem się, że nie odpisałaś na list ani nie zadzwoniłaś.
- Kochana poczta. No cóż widzimy się za dwa dni rusku.- zaśmiałam się perliście.- Garrett też będzie?
- Tak. Wiesz, że byśmy się zanudzili bez niego.
- Tak. Zapowiada się długi tydzień.
- Ale tym razem, zostaniesz do końca.
- Wiesz al…
- Od samego początku do samego końca. I jak zapomnisz sukienek na kolejne dni to dam ci jakąś mojej siostry. A wiesz, jaki ona ma gust. Więc ostrzegam…
- Okay, Więc tak chcesz się bawić. Siłą. Zapamiętam to sobie.
- Nie zatrzymuję cię. Dopełniaj obowiązki i przyjeżdżaj. Musisz kogoś poznać.- usłyszałam cichą nutkę rozradowania w jego głosie.
- Kogo?!
Rozłączył się.
- Zabiję cię- szepnęłam cicho pod nosem.
 Soko, ale jak ja w tak krótkim czasie znajdę sześć sukienek?! Pokonałam cały ogród i weszłam do domu. Lekko zakręcona pobiegła do swojego pokoju, po czym wpadłam do garderoby. Nie kupuję dużo ubrań, tylko przez te dwadzieścia lat trochę się uzbierało, ale i tak nie wszystkie półki i wieszaki są pozajmowane.
Wybrałam sześć sukienek, w których nigdy tam nie byłam. Były one przygotowane na wyjazdy, które nie wyszły. To Święto jak już wiadomo trawa sześć dni i dzieli się na sześć części.
Pierwsza- nieoficjalna, podczas której wszyscy się zjeżdżają, gospodarze domu witają przybywających i proponują im zakwaterowanie i tym podobne. Wieczorem jest bal.

Drugi dzień to też druga część obrzędu. Odbywa się wielki bal w stylu barokowym. Kobiety są ubrane w suknie do samej ziemi, rozkloszowane, gorsetowe. Trzeciego dnia jest degustacja win jabłkowych, co w wypadku wampirów jest prawie irracjonalne. Prawie, bo rodzina Dymitra do drinków podawanych mojej rasie dodaje krew, przez co ma to jakiś smak.
Czwartego dnia odbywa się bal kostiumowy, a wieczorem puszczanie lampionów na szczęście.
Piątego dnia odbywa się tradycyjne i sentymentalne zrywanie jabłek oraz wielkie polowanie konne na lisy i króliki. – tego dnia szczerze nienawidzę. Na szczęście polują tylko mężczyźni a kobiety zostają w domu spędzając czas na plotkowaniu i zrywaniu jabłek. Niektóre plotą wianki z kwiatów jesiennych, lub tych dostarczonych z kwiaciarni. Wianek oczywiście, ma obowiązek włożyć każda, wolna w tym dni, dziewczyna.  Później są one puszczane do wielkiego jeziora. Jeśli się nie zatopią kobieta znajdzie miłość jeszcze w tym roku. Czasem zdarza się, że jakiś mężczyzna wyłowi taki wianek okazując sympatie jakiejś pannie.
 Szóstego dnia odbywa się ostatni bal. Pożegnanie, pokaz sztucznych ogni i życzenie długich i owocnych plonów w następnym roku.
Na każdy dzień muszę mieć inna suknie, idealnie dostosowaną do sytuacji.
Będę mieć dużo walizek! Oj dużo!
Wyciągnęła trzy ogromne walizki. Na szczęście udało mi się do nich zmieścić włączając w nie małe kosmetyczki z biżuterią i kosmetykami. Oraz ubraniami na odjazd, który na sto procent odbędzie się siódmego dnia.
Oj będzie się działo. Nigdy nie byłam tam tak długo!
Usiadłam na obijanej kozetce w moim pokoju. W kominku, w którym buchał wesoły ogień. Włączyłam komputer i wstukałam nazwę tutejszego lotniska.
Przejrzałam najbliższe loty do Rosji. Na szczęście najszybszy lot jest w dniu imprezy o dziewiątej nad ranem. Początek ma być o godzinie piętnastej, więc akurat się uda być na styk. Zabukowałam bilet. Na szczęście w pierwszej klasie nie ma tłumów. Uśmiechnęłam się. Muszę jeszcze znaleźć szkła kontaktowe… Bez nich ani rusz.
Wyłączyłam laptopa zapisując numery rezerwacji i schowałam go do torebki. Dałam nura pod łóżko wyciągając pudło z klamotami, na które nie miałam miejsca w szafkach. Zaczęłam w niej grzebać przewracając wszystko dosłownie do góry nogami. Ładowarki karty pamięci, kredki, ołówki, stary aparat? A ten tu skąd?·Wreszcie znalazłam małe pudełeczko ze złotymi szkłami kontaktowymi, dzięki którym moje oczy nabierały brudno-brązowej barwy.
Niestety zostały mi tylko dwie pary. Na balu moimi oczami zajmie się Dymitr, ale podczas podróży muszę działać na własną rękę. Teraz tylko trzeba iść coś zjeść. Muszę się ubrać w coś, dzięki czemu moja potencjalna ofiara zwróci na mnie szybko uwagę nie robiąc zamieszania.
Założyłam małą czarną. Sięgała mi ona gdzieś do połowy uda. Nie miała ramiączek a pod biustem i na samym dole tuż przy rąbku znajdowały się paski zrobione z lekko prześwitującego materiału. Na stopy wsunęłam szpilki ze srebrnymi obcasami. Usta pomalowałam krwistoczerwoną szminką, a rzęsy przejechałam spiralką. Wychodząc zgarnęłam z blatu stołu kluczyki do auta i zarzuciłam na siebie czarną skórzaną kurtkę.
Zamknęłam dom i schowałam kluczyki do auta wyjeżdżając z garażu z piskiem opon.
Jechałam szybko. Światła rozpraszały mrok na ulicy. Zjeżdżałam w dół kreując się do miasta.
 Ehh... Moje gardło piecze na samą myśl o słodkiej krwi.
Gdy wjechałam do miasta zaczęło pokazywać się coraz więcej ludzi. Auto zostawiłam na parkingu w nowoczesnej i dobrej dzielnicy, a sama pobiegłam do gorszej dzielnicy. Z oddali słychać było już muzykę z podrzędnego klubu. Coraz więcej idących chodnikiem ludzi zataczało się albo jeszcze piło alkohol. Kiedy dotarłam do „centrum” tej sodomy, oparłam się o jakiś budynek pokryty ulicznym grafiti. Moje oczy przeczesywały teren poszukując jakiegoś niebyt upitego i niezbyt trzeźwego chłopaka. Poczułam na sobie czyjś wzrok. Tak to było to. Mężczyzna w podeszłym wieku, pił alkohol prosto z gwint przyglądając mi się uważnie. Kokieteryjny uśmiech wpełzł mi na twarz. Ale pod nim kryło się coś gorszego. Radość potwora siedzącego we mnie.  Spojrzałam na niego wymownie po czym odwróciłam się i ruszyłam w stronę zaułka uwydatniając każdy swój krok. Co chwila patrzyłam w tył czy mężczyzna dał się nabrać.  Chyba tak. Właśnie wręczał komuś butelkę z wódką i ciągle się na mnie gapił. Stał w miejscu.
Cholipka… Skryłam się delikatnie za ścianą zaułka ocierając się o nią umyślnie. Wciąż patrzyłam na niego wyzywająco i kusząco. Na twarzy mężczyzny pojawił się uśmiech. Nareszcie! Ale dalej stał w miejscu. Delikatnie uniosłam rękę i zalotnym gestem ręki nakazałam mu do mnie przyjść. Wreszcie się ruszył!  Szedł w moim kierunku zwalistym krokiem.  Zagłębiłam się do zaułka chowając w ciemności.
- Malutka? Gdzie jesteś?- usłyszałam jego pijacki głos.
- Tutaj…
Mężczyzna mnie dopadł. Rozpiął kurtkę i rzucił ją na ziemię. Czułam od niego silny zapach alkoholu i drogiej perfumy. Nie chciało mi się z nim bawić. Szybko zakryłam mu usta dłonią i wgryzłam się w szyję. Życie uciekło z niego szybko, a ja szybko napełniłam swój żołądek.
Odrzuciłam bezwładne ciało i wrzuciłam je do kubła na śmieci.
Zabrałam kurtkę i ruszyłam na dalsze łowy… 

 
"I can & I will"

5 komentarzy:

  1. Genialny pomysł z tym sześciodniowym świętem ;) Bardzo, ale to bardzo fajnie się to zapowiada ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. No to w przyszłym rozdziale lub rozdziałach nie będzie się można nudzić <3 :D Fajnie że są oni przyjaciółmi i nic więcej. To z rodziną bardzo mnie ciekawi. Ponieważ nie dokładnie rozumiem. Czekam na NN :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Super rozdział. Już nie mogę się doczekać następnego

    OdpowiedzUsuń
  4. Mega blog.jestem zachwycona!!!!!!czekam na kolejne.

    OdpowiedzUsuń
  5. Cudowne opowiadanie!!! Uwielbiam jak piszesz😊 czekam na nn 😉

    OdpowiedzUsuń